To już kolejna okrągła rocznica polskiego Sierpnia i powstania „Solidarności”. Od tamtej pory, od 30 lat, nie było ważniejszego, zbiorowego doświadczenia Polaków. Głębszego poczucia narodowej wspólnoty wartości i celu. Właściwszego wykorzystania szansy na podniesienie głów w obliczu słabnącego systemu i stania się prawdziwym, zjednoczonym wokół spraw najważniejszych narodem.
Jednak w miarę upływu czasu obchody kolejnych okrągłych rocznic Sierpnia stają się coraz trudniejsze i bardziej kłopotliwe. Koncerty, występy i oficjalna celebra coraz trudniej zagłuszają narastające kłótnie i podziały wśród dawnych działaczy. Choć tamta prawdziwa „Solidarność” to przede wszystkim czas sporów i otwartych debat o Polsce, dzisiaj jesteśmy jak najdalsi od wolnej dyskusji i pytań o jaką Polskę nam wtedy chodziło. Choć 30 lat po tamtym Sierpniu los natarczywie zapukał do naszej świadomości gotując nam tragedię smoleńską, zaprzepaściliśmy szansę na refleksję i dyskusję nad stanem państwa. Potęga krzyża, który niby piorun jaśniał jednoczącą mocą nad Stocznią Gdańską, dzisiaj stał się narzędziem walki i podziałów.
Mało kto dziś pamięta treść 21 postulatów strajkujących stoczniowców. Większość, podyktowana sytuacją i potrzebą chwili, straciła na aktualności. Jednak stojąc wtedy ramię w ramię pod krzyżem, wszyscy - wierzący i ci wątpiący w moc Chrystusa, wiedzieliśmy o jaką wolność w przyszłej Polsce nam chodzi. Dzisiaj, w Polsce demokratycznej, bezradnie musimy patrzeć, jak wolnością nazywa się pozbawioną odpowiedzialności i umiaru hucpę. Zamiast wyniesionych na ramionach stoczniowców przywódców i podpartych mocą Kościoła autorytetów mamy demokratycznych bawitłumków i medialnych harcowników. Znienawidzoną cenzurę zastąpiła dużo skuteczniejsza lecz mniej rażąca w oczy autocenzura. Marzenia o wolnych mediach poległy na ołtarzu komercji, cyklicznego „odpolityczniania” mediów publicznych i opresji lokalnych kacyków. Prawa człowieka, dawniej rozumiane jako spójne z prawem naturalnym, stały się narzędziem walki z tradycją, wiarą i jej symbolami. Szerokimi wrotami prawnej afirmacji zboczeń oraz narzędziem inżynierii społecznej o jakiej nasi komuniści mogli tylko pomarzyć.
Wierzyć się nie chce, że 30 lat temu narzekaliśmy na szalejącą biurokrację, mając świadomość jej wpływu na naszą wolność osobistą. Dzisiaj, choć dźwigamy na swoich barkach polsko-brukselskie monstrum, które naznaczyło każdego z nas trzema numerami i produkuje prawne ukazy z szybkością młota parowego, to większość z nas wciąż uważa się za ludzi wolnych. Ponieważ polski parlament stanowi jedynie w 20 procentach niezależne od Brukseli prawo, o te pozostałe 80 proc. musieliśmy zweryfikować nasze dawne marzenia o narodowej suwerenności. Marząc o kraju, w którym chcielibyśmy w przyszłości wychowywać własne dzieci, nie braliśmy pod uwagę obecnego zdziczenia obyczajów, skali chamstwa i brutalności wszystkich sfer życia. Nie spodziewaliśmy się wreszcie, broniąc na wszystkie sposoby przed komunistami polskiej rodziny, że prawdziwym dla niej zagrożeniem stanie się dopiero demokratycznie uchwalony w 2010 r. totalitarny eksperyment nazywany ustawą o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.
Owszem, zamiast pustych półek z octem i musztardą mamy uginające się od towarów regały. Większość z nas jeździ samochodami i wyposażyła się w dawniej niedostępne sprzęty. Posługujemy się wyrafinowanymi gadżetami, a otaczająca nas materialna rzeczywistość zbliżyła nas do wymarzonego Zachodu. Podróżujemy jak nigdy dotąd, nadrabiając wieloletnie zaległości. Ale to wszystko osiągnęliśmy sami, dzięki własnej ciężkiej pracy. Raczej pomimo, a nie dzięki pętającej na wszelkie sposoby naszą inicjatywę biurokratycznej władzy.
Wielu Polaków dostrzega, jak wiele zawodu przyniosła nam demokratyczna rzeczywistość. Zwłaszcza odporniejsze na postępowe pranie mózgów i poprawność polityczną starsze pokolenie przeczuwające, że ogarniający państwa europejskie proces moralnego rozkładu to coś więcej, niż przejściowy kryzys. Różnica polega na tym, że choć w czasach zmierzchu komuny walczyć o swoje łatwo nie było, to przyczyna zła, także dzięki opozycyjnym intelektualnym elitom, była aż nadto oczywista. Obecni przywódcy dwóch największych partii, to członkowie demokratycznego establishmentu z natury zamkniętego w kręgu wzajemnych podejrzeń o psucie demokracji i głuchych wezwań do jej naprawy. Bezsilność wobec rzeczywistych zagrożeń pokrywają więc oskarżeniami o spuściznę po dawnym ZOMO, o zapateryzm i pozornymi wojnami, ostatnio nawet z wykorzystaniem krzyża do wzajemnego okładania się przed Pałacem Prezydenckim. Tymczasem, korzystając z nadarzającej się okazji, do jego wynoszenia znów na serio zabiera się rosnąca w siłę, teraz pod sztandarami rewolucji obyczajowej, nowa przeflancowana lewica. Tym wyraźniej widać, jak autentyczny i dotykający istoty rzeczy był rozpoczynający półtoraroczny festiwal Solidarności Sierpień 1980 roku. Choć uroczyste obchody, koncerty i drętwe mowy oficjeli to klimaty kiepsko nawiązujące do tamtych wydarzeń, jednak ich pamięć zasługuje na odpowiednią oprawę. Z nadzieją, że nie zabraknie miejsca na rozmowę o Polsce w starym stylu i refleksję nad tym, co zrobiliśmy z naszą wolnością.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość