Znieczuleni odmienianym na wszystkie sposoby słowem demokracja nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak dużą władzę oddaliśmy dwóm ludziom. Ich władza nie wynika z pełnionych funkcji państwowych, choć jeden to były, a drugi obecny premier, lecz z niepodzielnej władzy nad dwoma największymi partiami. Wpływ jaki możemy wywierać na ten stan rzeczy jest w istocie iluzoryczny. Proporcjonalny system wyborczy uzależnia bardziej losy kandydatów od decyzji wewnątrzpartyjnych niż preferencji wyborców. System finansowania partii z budżetu państwa zabezpieczył praktycznie największych partyjnych graczy przed zewnętrzną konkurencją.
A.Wołos
Niepodzielna, w zasadzie dyktatorska władza Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego nad partiami powoduje sytuację, jak na tzw. demokratyczne standardy, dosyć osobliwą. Bo jak nazwać system, w którym partie, choć nieformalnie, ale za to realnie kontrolują najważniejsze instytucje państwa, a władza nad nimi to jednoosobowy dyktat? Średnie i starsze pokolenie Polaków zbyt świeżo ma jeszcze w pamięci czasy partyjnego centralizmu, aby nie budziło to żadnych skojarzeń. Powoli przywykamy, że PO i PiS to są „ich”, Tuska i Kaczyńskiego, partie, a kolejne wewnętrzne czystki i partyjne dintojry to obszar ich suwerennych decyzji. Wygląda na to, że mamy do czynienia z partiami sprywatyzowanymi na polityczne dożywocie ich liderów. Absolutna władza w partiach to nie tylko wynik ich politycznych talentów i taktycznych umiejętności, to także rezultat braku konkurencji, na który wszyscy zrzucamy się od kilku lat. Daje to nam, partyjnie nie zrzeszonym sponsorom tego interesu, dodatkowe moralne prawo do zadawania pytań o wpływ tej sytuacji na jakość zarządzania państwem. To przecież z szeregów partii pochodzą ludzie zarządzający centralnymi i lokalnymi instytucjami państwa. To ich samodzielność, kreatywność i zdolność podejmowania decyzji rozstrzygają o jakości życia publicznego. To umiejętności, za które płacimy i których mamy prawo oczekiwać.
Tymczasem co mamy w zamian? Olechowski, Płażyński, Gilowska, Rokita z jednej strony, z drugiej Dorn, Zalewski, Ujazdowski, Piłka, Polaczek, Jurek, Migalski, Jakubiak, Kluzik-Rostkowska to żywe słupy ostrzegawcze mające skłonić do refleksji, przemyśleń nad „właściwą postawą moralno – ideową”. Przeczołgani za głosowanie niezgodne z linią partii senatorowie Zbigniew Romaszewski i Piotr Andrzejewski, powracający do partyjnej Canossy renegaci z Polski Plus, to tylko najbardziej znane objawy nowego, demokratycznego tym razem centralizmu partyjnego. Charakterystyka „człowieka partyjnego” jako produktu takiego zarządzania partią to nowa odsłona zasady „mierny, ale wierny”. Tresura podkulania ogona i rozglądania się za wsparciem silniejszego dotarła na najniższe szczeble samorządu. Trzeba było zmienić wiele, aby wszystko pozostało po staremu. Od samodzielnych w swoich decyzjach, wyłanianych przez Komitety Obywatelskie radnych pierwszej kadencji III RP, po reaktywację wzorca „radnego bezradnego”, ryzykującego własnym zdaniem w sprawach tak kluczowych dla interesu państwa jak zmiana nazwy ulicy czy wywóz śmieci.
Wszystkie partie w Polsce to organizacje demokratyczne - z obowiązku i w zgodzie ze współczesnym kanonem publicznej cnoty i poprawności politycznej. Dlatego Panowie Tusk i Kaczyński na wyprzódki obrzucają się oskarżeniami o zamachy i psucie kanonu demokratycznej wiary. Rozsądzanie, która „racja jest bardziej mojsza, a która twojsza”, kto pierwszy zaczął, a kto mocniej zakończył, tak nas pochłania, że przestaliśmy zauważać, iż w ich ustach to czysty surrealizm. Nie chodzi o to, że się szczególnie brzydzę silną, dyktatorską władzą. W niektórych sytuacjach może to być jedyna deska ratunku. Problem w tym, że jest to sposób rządzenia niezwykle ryzykowny. Władza absolutna to nie tylko przywilej sądzenia innych, ale też całkowita odpowiedzialność za zachowanie całości. O ile w każdej rozsądnie prowadzonej firmie prywatnej właściciel przygotowuje swojego następcę, w monarchii troska o zachowanie ciągłości jest naturalnym i najwyższym obowiązkiem, to w demokracji następcę kreuje nieustanna konkurencja. Gdy jej zabraknie, gdy spór i rywalizacja stają się fasadą, górę na ogół bierze dobro osobiste przywódcy rozumiane jako brak konkurencji i godnych następców.
Od zarania istnienia PO i PiS wewnętrzna opozycja traktowana była jak zarzewie buntu i eliminowana w zarodku. Jako pierwszy wnioski z tego wyciągnął Grzegorz Schetyna. Ostrożnie, acz konsekwentnie budując sieć własnych zwolenników i wpływów w strukturach regionalnych PO zmusił po raz pierwszy Donalda Tuska do większej powściągliwości i dużego wysiłku nad zgilotynowaniem kolejnego konkurenta.
Prawo i Sprawiedliwość, dzięki zapobiegliwości szefa partii, swojego Schetyny nie ma. Nie ma też lekarstwa na postępującą utratę politycznego instynktu i świeżości oceny sytuacji. Żadnego hamulca na ślepe, rzucane na odlew oskarżenia o winę za katastrofę smoleńską i przyczyny wyborczej porażki. Gdy przywódcy partyjni o tak szerokiej władzy tracą kontrolę nad swoimi emocjami lub harcownikami pokroju Janusza Palikota, rywalizacja polityczna przeradza się w społecznie destrukcyjną wojnę kulturową i powstaje sytuacja patowa.
Jak wiadomo „objęcie władzy z reguły powoduje zanik pamięci”. Jednak chyba mało kto się spodziewał, zwłaszcza z tych walczących o demokrację, że czkawka po anarchii Akcji Wyborczej Solidarność odbije się niespodziewaną zamianą miejsc na partie typu leninowskiego zrzeszające pod jednolitym i świadomym kierownictwem „awangardę” demokracji.
Bogdan Bachmura, politolog, publicysta. Prezes fundacji Debata.
Skomentuj
Komentuj jako gość