"Bandycki masowy sojusz, zawarty ponad podziałami rasowymi i społecznymi, realizował się dotychczas w postaci dojenia państwa socjalnego na tysiąc różnych sposobów. Wielka Brytania to owej patologii przypadek modelowy. Na wyścigi uchwalane przez polityków kolejne daniny i przywileje rozbudowywały szeregi politycznego elektoratu, któremu opłacało się żyć na koszt innych"- pisze Bogdan Bachmura
fot: Nienawiść
Rodzice podwożący swoje pociechy samochodami na zamieszki i zabierający zagarnięte przez nie łupy, lekarz korzystający z nadarzającej się okazji do łatwego szabru i wzbogacenia się o kilka przedmiotów, albo córka milionera realizująca swoje marzenie posiadania zrabowanego sprzętu RTV. Takie obrazki z niedawnych zamieszek w miastach Wielkiej Brytanii to bynajmniej wcale nie odosobnione przypadki. Problemy z asymilacją emigrantów, porażka projektu multikulturalizmu, bieda i społeczne wykluczenie. To pojęciowe kalki, po które dotychczas najczęściej sięgali fachowcy, politycy i komentatorzy w celu zdefiniowania społecznych problemów i zagrożeń zachodnich demokracji. Niestety, wydarzenia kilku dni które wstrząsnęły Wielką Brytanią takim diagnozom się wymykają, co powinno skłaniać do większego wysiłku pozwalającego zrozumieć, co tak naprawdę się stało.
To, co można było najczęściej usłyszeć od młodych uczestników zamieszek nie pozostawia złudzeń: agresja, zdziczenie i wandalizm skierowane były przeciwko porządkowi społecznemu, gospodarczemu i politycznemu. Przeciwko brytyjskiemu państwu, w którym jedni mieszkają od pokoleń, a innych rodzice dobrowolnie wybrali jako najlepsze z możliwych do zamieszkania, osiedlenia się. „Bezpośrednia akcja”, poprzez którą dokonał się ten bunt, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zwieńczeniem tego, z czym zachodnie demokracje, w innych formach, borykają się w rzeczywistości od bardzo dawna.
Bandycki masowy sojusz, zawarty ponad podziałami rasowymi i społecznymi, realizował się dotychczas w postaci dojenia państwa socjalnego na tysiąc różnych sposobów. Wielka Brytania to owej patologii przypadek modelowy. Na wyścigi uchwalane przez polityków kolejne daniny i przywileje rozbudowywały szeregi politycznego elektoratu, któremu opłacało się żyć na koszt innych. Rosnące żądania i uzależnienie polityków od tej rosnącej grupy społecznej, stało się formą przemocy wobec reszty społeczeństwa realizowanej przy pomocy machiny państwowej.
Powstanie tego swoistego sojuszu pomiędzy „człowiekiem masowym” a politykami i traktowanie państwa przez obie strony jak swojej prywatnej własności, jest w rzeczywistości balansowaniem pomiędzy państwowym złodziejstwem i polityczną korupcją. A ponieważ partie polityczne przestają być obrońcami sprzecznych interesów różnych grup społecznych, a stają się agencjami masowego pijaru i marketingu, to szeregi wsparcia dla społecznie „wykluczonych” powiększyły się o córki milionerów i przedstawicieli zamożnej klasy średniej. W ten oto sposób liberalne demokracje opanowała nadprodukcja „człowieka masowego”- ludasa, łączącego niechęć do ponoszenia wszelkiej odpowiedzialności z programową nienawiścią do instytucji państwowych i wszelkich autorytetów. Codzienne hołdy oddawane przez demokratyczne elity, media i ludzi kultury pospolitości gustów i poglądów ludasa, dodatkowo umacniają jego doskonałe samopoczucie oraz przekonanie o własnej nieomylności i doskonałości. Z oczywistych względów procesowi temu sprzyja ideologiczna skłonność demokracji do populizmu. Jednak obecny stan zachwiania równowagi pomiędzy społeczną normą a patologią burzy filary liberalnej demokracji. Demokracja bowiem zakłada – jak to ujął Proudhon – chęć uczenia i wychowywania „ludu”. Wybierając drogę sekularyzacji i wypierania wpływu religii na demokratyczne dusze, wyruszyła współczesna demokracja na nieznane i niesprawdzone w historii cywilizacji tereny. Rządzenie to przecież nic innego, jak sprawowanie władzy duchowej. W europejskiej rzeczywistości, która wyłoniła się po upadku starożytnego Rzymu, pieczą nad skłonnością ludu do występku materialnego i duchowego podzieliło się państwo i Kościół. Ich autorytet pochodził z wiary ludu w to, co nadprzyrodzone i niematerialne. Wyzwolenie człowieka oświeconego z wiary w Boga nie spowodowało – jak zauważył G.K. Chesterton - że przestał on wierzyć w cokolwiek. Zaczął po prostu wierzyć w byle co. Najczęściej w mamonę. Największy kłopot w tym, że źródełka tego rozdawanego bez pamięci dobra w przygniecionych długami i etatyzmem gospodarczym państwach zachodnich, dramatycznie wysychają, a perspektywy nie wyglądają różowo.
Kiedy na początku XIX wieku w Anglii dramatycznie wzrosła przestępczość związana z gwałtownym rozwojem przemysłu i powstaniem dzielnic robotniczych, okazało się, że w państwie nie ma policji. John William Ward pisał o tym tak: „W Paryżu mają wspaniałą policję, ale drogo za to płacą. Wolę obejrzeć raz na trzy, cztery lata pół tuzina egzekucji na Radcliffe Road, niż znosić domowe wizyty funkcjonariuszy policji, szpiegowanie i inne rozliczne machinacje Fouchego”. Stworzenie sił policyjnych i płynące stąd zagrożenie dla osobistych wolności, było dla Anglików zbyt wygórowaną ceną za ewentualne ograniczenie przestępczości. Po tamtej Anglii nie ma już dawno śladu. Dzięki wynalezieniu teorii o braku związku kary śmierci ze skłonnością do zabijania, zlikwidowano egzekucje. Policja co prawda jest, ale dzięki objęciu troskliwą ochroną praw człowieka wszelkiej maści barbarzyńców, sama jest w ciężkim strachu. Króluje za to freedom i nieustające święto ludasa.
Bogdan Bachmura
Tekst pochodzi z sierpniowego numeru miesięcznika Debata
Skomentuj
Komentuj jako gość